„Dorabiam w trzech miejscach, z których nie mam nawet 1000 zł na utrzymanie rodziny. Kanapki, które żona robi mi do pracy, przynoszę z powrotem i podrzucam rano dzieciom do plecaków. Ja umiem sobie wytłumaczyć głód, ale co powiedzieć takim maluchom? Kiedy musimy im czegoś odmówić, płaczemy z żoną, ale tak by nie widziały. Mamy wyrzuty sumienia, że sprowadziliśmy je do takiego świata” – Tomasz, 41 lat. Ojciec trójki dzieci i mąż Elwiry chorującej na stwardnienie rozsiane. Żyją za 33 zł dziennie.
„Moją jedyną radością, zanim straciłam wzrok, był amatorski teatr. Pozwalał mi odgrywać role, których życie dla mnie nie przewidziało. Na scenie przez chwilę byłam kimś innym. Wcielałam się w bohaterki, które mają co jeść i noszą czyste ubrania. W graniu najgorszy był moment zejścia ze sceny. Kiedy zmywałam makijaż, przypominało mi się, do czego wracam. Nie ma sztuki, która opisywałaby życie takich osób jak ja. No bo kto chciałby oglądać prawdziwą biedę?” – Jadwiga, 54 lata, od dwóch jest niewidoma. Aby przeżyć, sprzedaje kwiaty na rogu ulicy. To jej jedyne źródło dochodu.
Na ścianach w domu pani Moniki wiszą dziesiątki zdjęć. Powtarza się na nich młoda zawsze uśmiechnięta kobieta. Trudno w niej rozpoznać dzisiejszą 58-latkę poruszającą się przy pomocy wózka.
– W tych ramkach jest całe moje życie. Ludzie, których znałam i miejsca, które odwiedziłam – po tych słowach zapada cisza…
– Było minęło – dopowiada kobieta i odwraca się plecami do zdjęć.
Sama z siebie pani Monika niewiele mówi o dawnych czasach. Otwiera się wyłącznie zapytana o konkretne fotografie. – Tu na przykład byłam na wyjeździe w Holandii, zbierałam szparagi. Nie powiem, ciężka to praca w ciągłym zgięciu. Od tamtego czasu mam problemy z kręgosłupem – opowiada. Ból pleców, który się wtedy pojawił nie był wyłącznie skutkiem zmęczenia, ale zapowiedzią nadchodzących problemów.
Kontakt z roślinami sprawia kobiecie ogromną przyjemność. Po powrocie do Polski przez wiele lat pracowała jeszcze w kwiaciarni.
Do bolących od dawna pleców wkrótce dołączył sztywniejący kark, szyja i pośladki. Trudno było stać, siedzieć, nawet zawiązać kokardkę na bukieciku. Pani Monika straciła pracę i zdolność poruszania się, a ukryty sprawca tego zamieszania, guz uciskający nerw, był już nieoperacyjny.
– Za młoda na emeryturę, zbyt zdrowa na rentę. Jeszcze dwa lata muszę dociągnąć do progu – żali się. Z różnych zasiłków, które pomógł jej zdobyć sąsiad, otrzymuje 960 zł. Przeżyć musi za 32 złote. – Dziennie? Jakie dziennie… tyle mam na miesiąc, jak opłacę rachunki – wyjawia gorzką prawdę o swoim życiu.
Pani Monika potrzebuje pilnego wsparcia, na które nie może czekać. Brakuje tu żywności, leków, kosmetyków i domowej chemii. Każdy dzień to dla niej dalsza utrata resztek sprawności, o którą walczy, bo na opiekunkę stać jej nie będzie na pewno. Bardzo prosi o proste sprzęty rehabilitacyjne. – Najsprawniejsze mam jeszcze dłonie i głowę, bo codziennie rozwiązuję krzyżówki. Palce są tak zwinne, że jeszcze coś wydziergam, jakąś koronkę zrobię, zaceruję. Ale są całe pokłute, bo okulary już też proszą się o wymianę – mówi, poprawiając na nosie 30-letni zabytek.
Pani Monika chciałby jeszcze kiedyś wybrać się nad morze, „dotknąć fal i zanurzyć stopę w wodzie”. Marzenie choć proste, jest dla niej nieosiągalne nie tylko ze względów finansowych.
– Na wózku mogę tylko patrzeć z daleka. Nie przebrnę wózkiem przez piasek.
W tym domu los nie oszczędził nikogo. Pani Natalia urodziła się z krótszą ręką, a jej córka Patrycja ma zdiagnozowaną padaczkę i rozwiniętą niepełnosprawność intelektualną. Nawet wnuki pomimo młodego wieku poznały już, czym jest cierpienie: 8-letni Maciek ma zaćmę, a 6-miesięczny Igor walczy z nowotworem. Splot tragicznych okoliczności sprawił, że skrajna bieda zadomowiła się tu na dobre.
Ze względu na stan zdrowia matki chłopców, opiekę nad wszystkimi sprawuje Pani Natalia. – Aby sąd przyznał mi prawa do wnuków, musiałam wyremontować mieszkanie. Zadłużyłam siebie i córkę. Teraz jest nas pięcioro, bo do wykarmienia mam jeszcze dług – żali się babcia. Czas, jaki kobieta musi poświęcić na opiekę nad chorymi członkami rodziny, uniemożliwia jej podjęcie pracy. Nie dla niej rozmowy kwalifikacyjne. Gdy idzie do potencjalnego pracodawcy, każdy widzi wyłącznie jej krótszą rękę i myśli: „nie poradzi sobie”. A ona, drobna i krucha, niesie na barkach los 4 osób. Tego nikt nie dostrzega. – Nadrabiam zaradnością, choć mało kto wierzy mi na słowo – wyznaje. Obecnie seniorka dorabia w banku jako pomoc sprzątająca. W tym momencie ich wspólny dług zajął komornik, który nie patrząc na okoliczności, każdego miesiąca dokonuje spłaty. Rodzinie zostaje 900 zł, które musi przeznaczyć na leki, rehabilitację 3 osób i jedzenie. Kolejność priorytetów jest nieprzypadkowa. Jeśli trzeba z czegoś zrezygnować, kobiety skreślają listę od końca, więc w domu najczęściej brakuje posiłków. Zwłaszcza pani Natalia nie dojada, bo woli odjąć od ust sobie niż wnukom i córce. Na wsparcie ojca dzieci nie mogą liczyć. Wyjechał z Polski i nie utrzymuje kontaktu z rodziną, którą założył.
Gdy Wolontariusze Szlachetnej Paczki pytają o potrzeby, cała rodzina zbiera się przy stole. Pani Natalia kładzie na nim kilka kartek. To listy niezrealizowanych zakupów. – Żeby chociaż trochę jedzenia i środków czystości dostać, to już będzie łatwiej. A z takich poważniejszych to wózek spacerowy i materac do łóżeczka Igora, lampka i obrotowe krzesło dla Maćka, jakiś miły perfum dla Patrycji. Sprawna pralka to byłby luksus – zawstydza się kobieta, odczytując z listy wykreślone pozycje. W tym czasie Maciek przynosi obrazek, który właśnie namalował i podsuwa babci. To globus, jego wielkie marzenie, odkąd zobaczył taki w przedszkolu.
– A co chciałaby pani dla siebie? – pyta Wolontariuszka.
– No ta pralka z wirowaniem, żeby nie wyciskać ręcznie prania – mówi pani Natalia.
– To największe marzenie?
Pani Natalia zastyga w bezruchu, myśli chwilę, po czym w jej oczach pojawiają się łzy.
– Jakbym mogła tak nagotować bigosu z wnukami i pokazać im jak to jest wspólnie szykować wigilię…– wyznaje poruszona.
– Mój dzień zawsze wygląda tak samo. Wstaję o 4:30 i biorę zimny prysznic, żeby więcej ciepłej wody zostało dla dzieci. Latem to nawet przyjemne. Później robię im kanapki. Kroję drobno wędlinę lub ser, mieszam z margaryną i dodaję przyprawy. Taka pasta jest wydajniejsza, żeby zrobić obkład. Sama zjadam skórki obkrojone z kanapek i piję rozpuszczalną kawę. Dopiero wtedy budzę dzieciaki, pilnuję, by się umyły i ubieram je. W pracy musze być o 7, więc do szkoły prowadzę je na 6:30. Na szczęście otwierają ją wcześniej, więc wiem, że czekają na lekcje w ciepłym. Ostatnio dostały dofinansowanie obiadów na stołówce, to jeden kamień spadł mi z serca.
Wracamy do domu o 16. Jak skończą lekcje wcześniej niż ja pracę, czekają w świetlicy. Na podwieczorek robię budyń z mleka, wody i mąki kartoflanej. Do białego dodaję cukier waniliowy, a czekoladowy robię z kakao. To mój obiad. Później powtarzamy materiał do szkoły i oglądamy bajki. Od kiedy zlikwidowano zadania domowe, wymyślam je sama. Muszę je czymś zająć, żeby nie wołały za szybko jeść. Kolacja musi być ciepła, bo bardziej syci. W naszym przypadku oznacza to zazwyczaj grzanki z serem i najtańszym keczupem. Uwielbiają keczup. Kiedy je położę spać, mam czas dla siebie. Seriale oglądam przez sen, bo padam w fotelu. W weekendy dorabiam w innej pracy, ale wtedy przychodzi babcia. Zawsze przyniesie jakieś łakocie, zrobi naleśniki i zupę. Wtedy i ja się najem.
Ktoś powie, że wszystko u nas kręci się wokół jedzenia, ale jak się żyje za 1000 zł, trudno myśleć o innych sprawach. Nie ma nic gorszego dla matki niż głodne spojrzenia. Z wieloma rzeczami sobie poradzę, ale najtrudniej zapełnić puste szafki. Będziemy ogromnie wdzięczni za żywność z długim terminem, ciepłe ubrania, przybory szkolne, kolorowanki i książki. Bo zimą najbardziej obawiamy się długich wieczorów.
A jak nie ma co do garnka włożyć, to przynajmniej pokolorujemy.
– Na jedzenie się już dość napatrzyłem – mówi pan Krzysztof, który wiele lat pracował na szpitalnej stołówce. Mężczyzna przygotowywał posiłki głównie dla oddziału onkologicznego, więc szpital wysłał go nawet na kurs dietetyki. Cięcia budżetowe sprawiły jednak, że kuchnię zamknięto, a posiłki zaczęto zamawiać z zewnątrz. Mężczyzna kilka lat przed emeryturą stracił stałe źródło dochodu i zaczął dorabiać na taśmie produkcyjnej u małego producenta konserw. – Praca niepewna. Dzwonili, kiedy zamówień było więcej i brakowało ludzi. Oszczędności mi się kurczyły, a długi powiększały. Dobrze, że chociaż ubezpieczenie zdrowotne miałem – opowiada 60-latek, który wkrótce przekonał się, jak bardzo było mu ono potrzebne.
Pan Krzysztof zachorował na nowotwór układu pokarmowego. Czekając miesiącami na leczenie, chudł w oczach, tracąc resztki sił.Nie był już w stanie pracować. Spóźniona chemia nie przyniosła oczekiwanych rezultatów i konieczna była operacja. Stracił fragment żołądka.– Nigdy bym nie pomyślał, że trafię na oddział, gdzie gotowałem. Teraz to dopiero mogę powiedzieć, że znam onkologię od kuchni – gorzko żartuje. Aby dbać o osłabiony układ pokarmowy mężczyzna musi przyjmować określoną liczbę małych pełnowartościowych posiłków i trzymać odpowiednią dietę. Otrzymuje jednak najniższą rentę z tytułu częściowej niezdolności do pracy, więc z 1300 zł po zapłaceniu niezbędnych rachunków i wykupieniu leków, zostaje mu ok. 250 zł na miesiąc. – Znalazłem złoty środek. Zupy. Lekkie, ciepłe, tanie i starczą na długo. Mam swoje własne onko bistro – próbuje żartować, choć sprawa jest niezwykle poważna. Zupy pana Krzysztofa to 3 marchewki, kość, torebka ryżu i dwa ziemniaki na 5 litrów wody. Z większości przypraw musiał zrezygnować, na szczęście nie z ulubionego majeranku. Swoją chorobę całkiem poważnie nazywa „błogosławieństwem”: – Strach pomyśleć co by było, gdybym miał normalny apetyt. Dawne frykasy już tylko wspominam.
Pan Krzysztof nie może liczyć na wsparcie bliskich. Z żoną rozstał się wiele lat temu przez jej chorobę alkoholową, a dorosły już syn ma do ojca żal, że nie zamieszkali razem. – Myślałem, że dziecku zawsze jest lepiej z mamą, a dziecko potrzebuje przede wszystkim miłości i bezpieczeństwa. Skupiłem się na płaceniu alimentów, a nie na byciu przy nim – wyznaje.
60-latek marzy o tym, żeby ktoś go jeszcze zatrudnił. Chce jak najdłużej pozostać sprawnym i mieć codzienny powód do wyjścia z domu. Mówi, że idealnie sprawdzi się jako dozorca lub ogrodnik, bo na starość pokochał rośliny. Chociaż wśród pilnych potrzeb nie zgłasza specjalistycznego jedzenia, w jego stanie zdrowia to konieczność, by mógł funkcjonować i cieszyć się życiem. W jego domu przydadzą się również środki czystości i ciepłe ubrania w pasującym na niego rozmiarze. Od czasu, gdy schudł, „wiatr hula mu pod koszulą”. Marzy również o ciepłym bezrękawniku, którego zdjęcie wyciął z gazety z myślą o przyszłej pracy. – Dużo żartuję, ale co mi zostało, jak tylko uśmiechnąć się czasem do siebie. Naprawdę, proszę się już nie smucić – zwraca się do Wolontariuszy.
Przy szosie stoi dom, który tylko z daleka sprawia wrażenie pustego. Dotknięcie furtki uruchamia alarm na 7 psich gardeł. Początkowo można się wystraszyć, ale szybko przeradza się on w radosne merdanie i ukłony wobec gościa. Zwłaszcza, kiedy na ganek wychodzi pani Joanna i jej mama Wanda.
Pani Joanna do rodzinnego domu wróciła kilka lat temu. Wcześniej mieszkała z mężem i miała nadzieję na szczęśliwe życie. Jak sama mówi – złudną. Przez długi czas doświadczała z jego strony agresji, a gdy zaszła w ciążę, już otwarcie przemocy fizycznej i psychicznej. Pobita w szóstym miesiącu urodziła w szpitalu martwe dziecko. Postanowiła wtedy odejść i zabrawszy tylko to, co miała na sobie, gdy ją przyjęto, pojechała w jedyne miejsce, które kojarzyło się jej z bezpieczeństwem – do domu rodziców.
Tamto tragiczne wydarzenie było początkiem lawiny problemów zdrowotnych, jakie spadły na kobietę w ciągu następnych kilkunastu miesięcy. Trauma przerodziła się w depresję, a organizm jakby poddał ciężarowi i przestał walczyć o życie: zanik mięśni, dyskopatia, cukrzyca, problemy z tarczycą i sercem. Lista kolejnych dolegliwości stale się wydłużała. Pani Wanda samotnie walczyła o zdrowie córki, bo po śmierci męża zabrakło nie tylko oparcia w nim, ale też podstawowego źródła dochodu.
Obie kobiety mieszkają przy rzadko uczęszczanej trasie, więc porzucenia psów zdarzają się tu dość często, zwłaszcza w sezonie wakacyjnym i świątecznym. Tak trafił do nich pierwszy pies, szorstkowłosy Kapsel. Relacja z nim okazała się dla pani Joanny terapeutyczna, a gdy wkrótce zaczęły pojawiać się kolejne bezpańskie i schorowane psy, odnalazła w tym swój nowy sens. – Bieda ciągnie do biedy, ale dwie troszczące się o siebie biedy, to już prawdziwe bogactwo – mówi z uśmiechem. Pani Joanna każdego psa głaszcze po równo, ale nie ukrywa, że szczególnie lubi długowłosego spaniela. Dotykanie jego gęstego futra przypomina jej coś ważnego. – Miałam kiedyś takie gęste włosy. Pamiętam, że jako dziecko chciałam być fryzjerką i stylizacje testowałam na sobie. Teraz mogę co najwyżej zmienić chustę na inną – mówi kobieta, która w wyniku choroby utraciła wszystkie włosy.
Wspólny budżet mamy i córki to 865 zł, z których po opłaceniu rachunków zostaje im 25 zł na przeżycie całego miesiąca. Bez pomocy sąsiadów nie byłyby w stanie normalnie funkcjonować. Pani Wandzie najbardziej zależy na zdrowiu córki, więc zanim jeszcze pada pytanie o potrzebną żywność i środki utrzymania domu, prosi o lekarstwa i sprzęty rehabilitacyjne: o matę do ćwiczeń, rowerek, taśmy rozciągające, lampę rozgrzewającą. – I perukę, wiem, że o niej marzysz. Nie pożyję długo, a Asia musi żyć. Co złe już przeszła, teraz przed nią samo dobro i ma o co walczyć – mówi pani Wanda, ściskając rękę córki. Sąsiedzi pomogli im kupić pralkę i kuchenkę, ale ponieważ pani Joanna ma problemy z przełykaniem, przyda się też blender, by móc robić koktajle i kremowe zupy. Byle tylko było z czego.
– Proszę pamiętać też o mamie i psach. Robią dla mnie najwięcej, a najmniej myślą o sobie – dodaje pani Joanna, patrząc na pozostałych domowników. Bilans cudów wciąż jest tu dodatni. – Na pięć chorób przypada siedem psów – śmieje się kobieta.
O świcie rozlega się w domu płacz. To 3-letnia Malwinka, której przyśnił się kolejny zły sen. Do pokoju wbiega jej mama Dorota. Jedyne co może zrobić, to delikatnie głaskać córkę po policzku, szepcząc do ucha słowa ukojenia. W normalnej sytuacji zapewne wzięłaby córkę na ręce, mocno przytuliła i zaczęła kołysać. Musi być jednak delikatna, bo Malwinka choruje na zespół chorób neurodegeneracyjnych. Dziewczynka ma problemy z równowagą, zaburzenia koordynacji oraz drżenie ciała. Dlatego każdą reakcję trzeba dobrze przemyśleć, by nie doprowadzić do pogorszenia jej stanu. To jeden z tych przypadków, kiedy miłość może sprawić cierpienie. Ciężko się patrzy na rodzica, który nie może pomóc własnemu dziecku. Wie coś o tym tata dziewczynki, pan Karol, przypatrujący się bezradności żony w tej sytuacji.
Choć małżeństwem są dopiero kilka lat, znają się od dziecka i zawsze wiedzieli, że nim będą. Połączyły ich wspólne pragnienia: o wielopokoleniowym domu pełnym dzieci i wnuków. Wciąż walczą, by było to możliwe. Starszy brat Malwinki, Kacper, również choruje – na niedosłuch oraz astmę.
Przychody rodziny wynoszą 7499 zł, co przy dwóch dzieciach wymagających leczenia jest kroplą w morzu ich potrzeb, gdy koszty z nim związane oraz utrzymanie rodziny to 6395 zł. Na głowę zostaje 276 zł. – To nie są pieniądze, które możemy wydać ot tak. Próbujemy jeszcze odkładać, bo nie ma dwóch takich samych miesięcy. Większość badań i specjalistycznych wizyt musimy realizować prywatnie – mówi pan Karol.
Dolegliwości, z którymi mierzy się 7-letni Kacper, tylko pozornie mogą wydawać się mniej znaczące. Właśnie rozpoczął pierwszą klasę i niemal od samego początku zmuszony jest nadganiać rówieśników. Problemy w nauce i niechęć do aktywności fizycznej, izolują go od reszty dzieci. Rodzice nie chcą, by czuł się odrzucony ani w szkole, ani w domu, kosztem uwagi jaką muszą poświęcić Malwince. – Wszystko co mamy, to naszą miłość. Jestem wdzięczna, że mam wspaniałego męża, który zawsze jest dla mnie i dzieci. Ma ogromną cierpliwość i swoim pozytywnym nastawieniem zawsze nas rozśmiesza. Mam najpiękniejsze i najlepsze dzieci na świecie. Tylko zdrowia nam brakuje – mówi pani Dorota.
Ponieważ kolejki do specjalistów są długie, a rehabilitacja kosztowna, rodzice pragną przynajmniej częściowo prowadzić ją w domu. Nie chcą marnować żadnej chwili, w której mogliby wpłynąć na poprawę losu swoich pociech. Listę potrzeb rodziny otwierają sprzęty medyczne: dla Malwinki wałek, piłki, dyski i ścieżki sensoryczne; dla Kacpra specjalny aparat słuchowy i skrzynka narzędziowa, ponieważ chłopiec zainteresował się wspólnym majsterkowaniem z tatą. A rzeczy do naprawienia w domu jest dużo: przeciekający dach, nieszczelne okna – wilgoć otwiera tu sezon na przeziębienia już w sierpniu. Dla nich suszarka kondensacyjna to konieczny „luksus”. – Żeby choć przez chwilę mogły mieć na sobie ciepłe ubrania – mówi mama. Zimowa garderoba to kolejna zjawa, która nawiedza ten dom i straszy nadchodzącymi kosztami.
Dla siebie rodzice nie pragną niczego więcej niż zdrowia Malwinki i Kacpra. Może gdyby czasu było więcej, pani Dorota zrobiłaby kurs krawiecki, by pracować z domu i dorobić. Plany na przyszłość? - – Oczywiście, że mam! Będę tak długo jeździła i szukała lekarstwa dla mojej córki, aż znajdę. Nie poddamy się i dowiemy, dlaczego jest niepełnosprawna i jak możemy to zatrzymać. Nie ma nic gorszego, jak patrzenie na dziecko, które powinno się zdrowo rozwijać, a jego stan pogarsza się z dnia na dzień. Masz wrażenie, że tracisz swoją ukochaną córkę, jakby uciekała gdzieś i nie możesz jej zatrzymać – mówi pani Dorota.
Pięć osób spokojnie zmieści się do rodzinnego samochodu, ale co, jeśli ktoś kazałby im żyć na podobnej przestrzeni? Mieszkanie pani Zosi, pana Marka i trójki ich dzieci ma 20 metrów kwadratowych. To mniej niż dwa miejsca parkingowe.
Podział na osobne pokoje jest tutaj umowny i wyznaczają go granice kolorów. 10-letni Krystian i 12-letni Paweł śpią razem pod niebieską ścianą. 16-letnia Zuzanna – już nie Zuzia! – swoje łóżko ma przy pomarańczowej. Żółte ściany to pokój rodziców, który jest jednocześnie aneksem kuchennym i łazienką. Udaje ją plastikowa miska i kotara zawieszona w rogu mikrokawalerki. Do prawdziwej mają dostęp tylko dzięki życzliwości sąsiadów z budynku obok.
Krystian i jego tata urodziny świętują razem. Śmieją się, że oboje kończą zawsze tyle samo lat. Dla pana Marka bowiem narodziny najmłodszego syna to dzień, w którym definitywnie odstawił alkohol. – Jestem trzeźwy od 10 lat, zyskałem wtedy motywację. Jakbym urodził się z nim nowy – mówi mężczyzna. Oboje z żoną sami pochodzą z rodzin, w których był alkoholizm i przemoc, więc dzieciństwo spędzili w placówkach opiekuńczych. Dziś największą wagę przywiązują do tego, by w domu nie zabrakło miłości. – I to się nam udaje, powiem nieskromnie. Brakuje wszystkiego, ale nie miłości i życzliwości – wyznaje pani Zosia. – Bardzo dużo rozmawiamy. Wyłączamy telewizor, siadamy w kółku i mówimy o naszych planach, marzeniach i bolączkach. Uwielbiamy z braćmi zajadać się wtedy chipsami… jeśli mama je kupi – dodaje Zuzanna.
Rodzice są bardzo dumni ze swoich dzieci. Pomimo trudnych warunków, zapewniają im przestrzeń do nauki. Zuzanna szkołę podstawową skończyła z wyróżnieniem i poszła do dobrego publicznego liceum. Ma głowę do języków obcych, których uczy się również sama, chciałaby zostać stewardessą. Paweł pomimo młodego wieku jest zwycięzcą kilku konkursów matematycznych, a Krystian to czołowy zawodnik szkolnej drużyny piłki nożnej. Na pobliskim Orliku trenuje każdego dnia, by dostać się do profesjonalnego klubu juniorów. – Nie mamy ambicji, by osiągnęli to, co nam się nie udało. My im tylko powtarzamy, że nie są w niczym gorsi od innych, a oni sami znajdują pasje – mówi dumny ojciec.
Dom utrzymuje wyłącznie pani Zosia, która zarabia 2220 zł. Drugie tyle do budżetu wnoszą świadczenia na dzieci. Rodzice chcieliby bardzo przeznaczać te pieniądze w całości na ich rozwój, ale miesięczne rachunki pochłaniają większość wspólnego dochodu. Pan Marek od kilku miesięcy bezowocnie stara się o rentę. Po dwóch zawałach nie jest w stanie pracować, a bardzo chce odciążyć żonę. Rodzice już teraz boją się o dalszą edukację dzieci. Co, jeśli wybiorą studia?
Rodzina pragnie przede wszystkim zmienić mieszkanie na większe, z normalną kuchnią i toaletą. Przed nadchodząca zimą na pewno przydadzą się też nowe ciepłe buty i kołdry, by każdy miał własną. Marzenia dzieci są ściśle związane z ich pasjami. Dla Zuzanny kursy językowe i repetytoria przygotowujące do matury, dla Pawła specjalistyczny kalkulator – „taki wypasiony z zaawansowanymi funkcjami”. Krystian chciałby przenośną bramkę, rękawice i nową piłkę – rozmiar 5. Choć na boisku wołają na niego „Krystiano”, swoją karierę widzi jako zawodowy bramkarz. Mówi, że polscy golkiperzy są najlepsi na świecie.
– W zasadzie cokolwiek otrzymamy z dobrego serca, już będzie nam lżej. Bo to znaczy, że nie musimy się zastanawiać, z czego zrezygnować, by przeżyć kolejny dzień – wyznaje mama.
Zuzanna, Paweł i Krystian o swoich rodzicach mówią, że są super bohaterami.
Pan Daniel na niedosłuch choruje od dziecka. Przez lata pracował w stolarni, co dodatkowo wpłynęło na pogorszenie się jego stanu i utratę słuchu w stopniu znacznym – pozostało mu go tylko 30 procent. Nie tylko z tego powodu nie może podjąć pracy. Opiekuje się 11-letnią córką Igą, nad którą ma pełnię praw. W wyniku problemów z prawem matka dziewczynki trafiła do zakładu karnego, a po wyjściu na wolność całkowicie zerwała kontakt z rodziną.
Iga to rezolutna dziewczynka, która doskonale zdaje sobie sprawę z problemów zdrowotnych taty, dlatego się o niego troszczy. Jest jego małą przewodniczką, która dba, aby nie ominął go żaden dźwięk. Bardzo chce, by tacie kiedyś wrócił pełny słuch, ale na wszelki wypadek uczy się języka migowego. Dziewczynka pomimo młodego wieku, chciałaby zarabiać, żeby pomóc utrzymać dom. – Jak skończę 16 lat będę nianią – przyznaje. Budżet rodziny stanowią głównie renta oraz zasiłki, z których na zapewnienie podstawowych potrzeb życiowych zostaje 792 zł miesięcznie. To zdecydowanie za mało, by spełniać marzenia córki.
Iga jest wyższa od swoich rówieśniczek i lubi sport, więc pragnęła zostać siatkarką, ale teraz myśli, że się nie nadaje, bo nie ma ładnego stroju na w-f. Mówi, że otworzy kiedyś sklep z samymi ładnymi ubraniami, żeby każdy je miał.
Dziewczynka odreagowuje trudną sytuację, uciekając w świat fantazji. Najczęściej bawi się ze swoją najlepszą koleżanką w latanie. Obie udają, że szybują w powietrzu i patrzą na świat z góry. Mają też moc stwarzania różnych rzeczy, co Iga wykorzystuje malując. Rzeczy, których brakuje w domu, przykleja do ściany. Jest tu łóżko piętrowe, wielka szafa z ubraniami, ale też wieża HIFI z ogromnymi kolumnami, żeby mogła z tatą słuchać muzyki. Bo pomimo postępującej utraty słuchu, największą pasją pana Daniela jest właśnie muzyka, zwłaszcza skrzypce. O niezrealizowanym marzeniu gry na nich przypomina mu schowany w szafie instrument, który kupił lata temu. W wolnej chwili ubiera słuchawki, ustawia je na maksymalną głośność, puszcza ulubione smyczkowe utwory i udaje, że na nich gra. Iga, gdy to dostrzega, zaczyna tańczyć jak baletnica.
– W szkole czasami zwracają mi uwagę, że Iga jest za głośna i zbyt żywa, ale ona nie jest niegrzeczna. Myślę, że robi to dla mnie. Tylko tak możemy się porozumiewać – mówi zatroskany pan Daniel. Dziewczynka była w tym roku na kolonii sfinansowanej przez miasto, ale po powrocie stwierdziła, że już chyba więcej nie pojedzie. Za bardzo tęskni za tatą.
Wszystkie marzenia jakie ma pan Daniel związane są jego córką: – - Gdyby tylko te rysunki mogły się przemienić w realne przedmioty.
Dziewczynka prócz sportowych oraz zimowych ubrań chciałaby dostać białe adidasy i nowe słuchawki dla taty. W kuchni, wyposażonej jedynie w dwa aluminiowe garnki, przyda się kuchenka mikrofalowa i blender, by Iga mogła również samodzielnie robić sobie proste posiłki. I dużo jedzenia, które nie zepsuje się szybko. Życzenia specjalne: słodkie kakao do wspólnego rozkoszowania się wieczorami przy muzyce.
– I pianki, pianki, dużo białych pianek jak w filmie – wykrzykuje dziewczynka, wesoło podskakując.
Mimo, że dookoła nie znajdziesz śladów torów, niemal na środku pola stoi wagon. W zasadzie to był kiedyś wagon, bo teraz – przerobiony i przemalowany – przypomina nieco przyczepę kempingową. Zamieszkuje go pan Zenon.
Ma 74 lata. Pytany o rodzinę, mówi, że mieszkają po sąsiedzku i wskazuje na cmentarz. Były górnik, pracownik żwirowni, spawacz. – O węglu i metalu wiem wszystko – mówi, dorzucając miał do piecyka, który wyspawał z beczki. – Tym się w zasadzie nie powinno palić, ale wiecie, jak jest – koryguje się sam. Piec stoi na zewnątrz, by nie doszło do zaczadzenia, w środku mieszkania unosi się jednak wyczuwalny zapach smoły. – Wędzenie konserwuje – śmieje się gorzko lokator.
Na pytanie, jak się żyje w takich warunkach, pan Zenon odpowiada: – Życie? Ten pociąg odjechał beze mnie, a ja zostałem w wagonie na stacji.
Mężczyzna jest jedynakiem i poza rodzicami nie miał żadnych innych krewnych. Ponieważ byli schorowani, odkąd tylko pamięta, życie poświęcił ciężkiej pracy i opiece nad nimi. Gdy odeszli, został sam w pustym domu, do którego był bardzo przywiązany. Pan Zenon mieszka na terenie, gdzie często dochodzi do tąpnięć. Z każdym następnym jego dom rodzinny pękał i osiadał, aż w końcu się zawalił. – Tylko dzięki dobrym ludziom dostałem ten wagon na przeczekanie. I tak już czekam prawie 20 lat, że zapomniałem na co – mówi. Do wagonu, w którym obecnie mieszka, udało się podpiąć prąd. Dookoła postawił również ogrodzenie i założył mały ogródek. Sąsiad podarował mu siekierę, więc pod zadaszeniem zbudował drewutnię. Ponieważ panu Zenonowi najbardziej doskwiera samotność, schronienie znajduje u niego każda kocia przybłęda. Sprawia wrażenie, że bardziej troszczy się o nie niż o siebie. Jego skromny posiłek musi wystarczyć dla wszystkich. – Do głodu z czasem się przyzwyczaiłem, do samotności nigdy – wyznaje mężczyzna.
Pan Zenon cierpi na reumatyzm, a jego dolegliwości pogarsza życie w chłodzie. Z każdym kolejnym rokiem coraz ciężej jest mu ogrzać prowizoryczne mieszkanie. Utrzymuje się z emerytury w wysokości 719 zł, ale po opłatach zostaje mu 474 zł. – Nawet życie w takim baraku kosztuje – zauważa. Jedyne obuwie jakie posiada mężczyzna to o dwa rozmiary za duże kalosze. Celowo wybrał takie, bo pozwalają mu zakładać jednocześnie kilka par skarpet, które grzeją go zimą.
74-latek nie liczy już na zmianę mieszkania, bo twierdzi, że takim jak on „kwatery dają tylko na cmentarzu”. – Dobrze, że mam miejsce zajęte przy rodzicach – mówi. Chciałby doposażyć swój wagon, żeby pomógł mu przetrwać najbliższą zimę. Na liście jego potrzeb znajdują się ciepłe kołdry z pierza, gruba puchowa kurtka, wełniane skarpety i kilka par butów, by miał na zmianę, gdy jedne się suszą. O opał nie prosi, bo wie, że nie da już rady samodzielnie palić w piecu. – Grzejnik elektryczny niesłychanie ułatwiłby mi życie i karta przedpłacona na prąd, bo tylko tak mogę z niego korzystać – podpowiada senior. Potrzeby żywnościowe otwiera karma dla kotów, co każe podkreślić dwa razy. Sam najbardziej lubi różne konserwy.
– Co będzie dla pana największa niespodzianką? – pyta Wolontariuszka.
– To, że znowu mnie odwiedzicie – wyznaje z uśmiechem pan Zenon.
– To mieszkanie było spełnieniem naszych marzeń, choć dalekim od ideału. Małe, ciasne, ciemne, ale co miesiąc wkładaliśmy w remont kolejne oszczędności i widzieliśmy, jak nam pięknieje w oczach – mówi pani Marlena, pokazując w telefonie zdjęcia mieszkania komunalnego, na które wraz z mężem i synami czekali kilka lat. – Myśleliśmy, że pandemia była najgorszym, co mogło nas spotkać. Straciłem pracę, żona i syn ciężko przeszli koronawirusa, do dzisiaj mają powikłania. Mieszkaliśmy po kontenerach i noclegowniach. I w końcu los się do nas uśmiechnął – dodaje pan Dawid.
W 2022 roku rodzina zaczęła powoli odbudowywać życie i wychodzić na prostą. Otrzymali lokum, pan Dawid znalazł nową pracę i gdy tylko było to możliwe, wziął kredyt, aby przyspieszyć remont. Wiele było do zrobienia, by móc tam zamieszkać. Sam wymienił okna w pokoju synów i w łazience, zaczął odnawiać instalacje grzewczą oraz elektryczną. Liczył, że ze wszystkim zdąży przed tegoroczną zimą. Nie zdąży. Mieszkanie pochłonęła wrześniowa powódź.
Bieda ogranicza życiowe wybory do decyzji: bierzesz, co jest albo… bierzesz co jest. Nie ma w niej miejsca na negocjacje. – Wiedzieliśmy, że koryto rzeki jest blisko, ale to podobno nie był teren zalewowy. Zresztą, co by ta wiedza zmieniła. Na mieszkanie z puli czeka się kilka lat, a my tułaliśmy się jeszcze z dziećmi. Gdybyśmy zrezygnowali, spadlibyśmy na koniec kolejki. Nie mieliśmy tak naprawdę żadnego wyboru i dziękowaliśmy, że cokolwiek się znalazło – żali się pani Marlena.
Małżonkowie na ewakuację zdecydowali się niezwłocznie, gdy tylko ogłoszono alarm. Byli zdania, że nie ma co ryzykować, a do domu przecież szybko wrócą. Pan Dawid odstawił rodzinę i chciał wrócić jeszcze zabezpieczyć dobytek. Nie miał już do czego. Woda wzięła dosłownie wszystko. Przez wyrwę w ścianie z nurtem rzeki popłynęło całe ich życie, żywność, ubrania, meble. – Tylko kredyt nam zostawiła – wzdycha ciężko pan Dawid. Jego pracodawca również ucierpiał podczas powodzi, więc mężczyzna w tej chwili nie może liczyć na zatrudnienie.
Rodzina nie ma żadnych bliskich, którzy mogliby ich wesprzeć. Przez kilka tygodni mieszkali na sali gimnastycznej w sąsiedniej gminie, ale czeka ich wyprowadzka. – - Szkoła musi wrócić do dawnego życia, a my? Kolejny raz zaczynać od zera. Gdyby nie dzieci, poddalibyśmy się. To za dużo na jednego człowieka, nawet na dwóch – mówią zgodnie rodzice. Bardzo chcieliby wysłać synów na zieloną szkołę oraz zimowe ferie, zanim miasto się podniesie. – Wodę widzieli tylko w telewizji, ale codziennie patrzą na gruzy. Otacza ich smutek, słyszą o czym się rozmawia. Co odpowiedzieć dziecku, które pyta, czym sobie zasłużyliśmy na taki los? – wzrusza się pan Dawid.
Z początkiem listopada rodzina trafi do tymczasowego kontenera, który trzeba przystosować. Mogą liczyć tylko na prąd i bieżącą wodę. O ogrzewanie, materace, pościele i wyposażenie kuchni muszą zadbać sami. Ubrania, które otrzymali z wrześniowych darów były na lato i wczesną jesień. Pan Dawid i pani Marlena boją się nadchodzącej zimy. Zdecydowali, że spać będą w jednym łóżku, by się wzajemnie ogrzać. – Nie mamy niczego, więc cokolwiek dostaniemy, będzie dla nas całym światem – mówi mama chłopców. Bliźniakom marzy się piżama w samochody, „taka, jaką zabrała rzeka”. Pani Marlena prosi tylko, by były ciepłe, najlepiej flanelowe.
Nie tylko ujemne temperatury budzą grozę w małżonkach, lecz także ujemne saldo na koncie. Rodzina nie posiada aktualnie żadnego dochodu poza świadczeniem na dzieci. Biorąc pod uwagę kredyt zaciągnięty na wcześniejszy remont, na życie miesięcznie zostaje im -420 zł.
Pani Teresa i pan Jan codziennie zasiadają razem do stołu, niezależnie od tego, czy mają co na nim postawić. Pielęgnują tradycję, która narodziła się jeszcze w dobrych czasach. Gdy mąż zbierał się do pracy, ona stawiała na stole jajecznicę na maśle, chrupiące bułki i kubek gorącej kawy. Pan Jan prowadził własną firmę, więc pracował do późna, a poranki z żoną były często ich jedynym wspólnym czasem. Dziś na ogrodowym stole goszczą dwie herbaty zaparzone z jednej torebki i czerstwy chleb z najtańszym pasztetem. Działkowa altana to teraz ich dom.
W 2009 roku pan Jan w wyniku kryzysu stracił firmę. Pogrążyły ją długi i niezrealizowane faktury za usługi, które wykonał dla innych. By złapać chwilowy oddech, zatrudnił się na budowie. Tam doszło do wypadku, który odebrał mu zdolność dalszej pracy. Do dziś porusza się o kulach, choć powinien korzystać z wózka. – Dług stale rósł, odsetki go podwoiły. Jedyną opcją spłaty była sprzedaż domu. Szybko policzyliśmy koszty i zdecydowaliśmy, że najtaniej wychodzi wyprowadzka na rodzinne ogródki działkowe, bo koszt utrzymania dzierżawy to tylko 300 zł – tłumaczy pani Teresa. Ich chwila na przeczekanie trwa już 15 lat.
Małżeństwo liczyło, że po spłacie długu coś jeszcze zostanie, żeby doposażyć altanę, ale dom zajął komornik, który zlicytował cały ich dobytek. Ponieważ nie mają stałego adresu zameldowania, ciężko uzyskać im jakiekolwiek świadczenie. Żaden listonosz nie donosi poczty na działki. Utrzymują się z renty pani Teresy w wysokości 1500 zł. Aby ją odebrać musi iść na pocztę, gdzie zadeklarowała, że będzie to robić osobiście w okienku. Od razu wtedy płaci też rachunki, więc z oddziału wychodzi ze 120 zł na życie. – Koszty dzierżawy i mediów wzrosły. Wodę w kranie mamy, dopóki temperatura nie spadnie do zera, później zakręcają wszystkim. Płacimy terminowo, a i tak straszą nas eksmisją, bo mieszkanie na ogródkach działkowych jest nielegalne – żali się kobieta.
Małżonkowie liczą, że ich sytuacja poprawi się, gdy za trzy lata oboje dostaną emerytury. Nie wiedzą jednak, na co mogą liczyć, bo pisma z ZUS nie dochodzą do nich. – Trzeba będzie się przejechać i zapytać – kwituje pan Jan. Do tego czasu altanka to ich być albo nie być, więc proszą Wolontariuszy o ciepłe ubrania, żywność, grubą pościel i leki przeciwbólowe. Chcieliby także uszczelnić okna i wymienić materac na twardszy, lepszy dla kręgosłupa. Ich łóżkiem jest obecnie skrzynia narzędziowa nakryta grubą warstwą kocy, ponieważ wersalka całkowicie się zapadła. Telefon z dużymi klawiszami i zapasowym doładowaniem pomógłby im być w kontakcie z wieloma urzędami, w których starają się o pomoc.
– I mały czajnik, żebyśmy nie musieli korzystać ze starej grzałki. Ta herbata rano jest dla nas bardzo ważna, bo przypomina nam, że kiedyś jeszcze będzie jeszcze. Nie chcemy się odzwyczaić od tej myśli – mówią zgodnie.